Jaworowy Szczyt. Szlak prowadzi ze Zbójnickiej Chaty, przez Czerwoną Ławkę do Schroniska Téryego

Jaworowy Szczyt i sok z gumijagód

W górach spędziłem do tej pory mnóstwo czasu. Aż ciężko zliczyć. Zawsze były to jednak wędrówki znakowanym szlakiem. No chyba, że się zgubiłem, ale to co innego. Ostatnio coraz częściej chodziło mi po głowie, żeby spróbować czegoś nowego. Jakiś czas temu zrobiłem kurs skałkowy, potem doszkalałem się z asekuracji lotnej. Stwierdziłem zatem, że chyba już czas zejść ze szlaku w Tatrach. Kilka dni temu nadarzyła się ku temu okazja…

Na jednej z grup na Facebooku, pojawiło się ogłoszenie z propozycją wspólnego wyjazdu na Jaworowy Szczyt. Wierzchołek wznosi się na wysokość 2417 m i znajduje w głównej grani Tatr, niedaleko dość znanej wśród tatrzańskich turystów Czerwonej Ławki. Szybki rzut oka na opis wejścia w przewodniku Nyki i na kilku stronach w sieci. Trudność normalnej drogi w skali taternickiej to od 0+ do 1, czyli raczej łatwo. Myślę sobie „ok, chyba dam radę”.

Oczywiście miałem wątpliwości. Nie wiedziałem z kim przyjdzie mi wędrować, co wiązało się z ryzykiem. Wiedziałem, że sam poza szlakiem będę się czuł trochę jak dziecko we mgle. Potrzebowałem więc partnerów, którzy w miarę możliwości będą w stanie mi pomóc. Do tego kwestia ewentualnego mandatu. Poruszanie się poza szlakiem w Tatrach Słowackich, poza kilkoma wyjątkami jest generalnie nielegalne. Najlepiej i najrozsądniej byłoby oczywiście zacząć od wyjścia z przewodnikiem. Obecnie mój portfel świeci jednak pustakami i w najbliższym czasie raczej się to nie zmieni.  Decyzja była więc jedną z tych zero-jedynkowych. Jadę albo nie jadę… 

Jaworowy Szczyt. Sok z gumijagód
😉

Jak się zapewne domyślacie, zdecydowałem, że warto spróbować. Okazało się, że oprócz mnie jedzie jeszcze trójka chłopaków. Zbiórka wcześnie rano. Szybkie cześć cześć, przedstawiamy się, pakujemy do samochodu i w drogę. Wszyscy chudzi, czyli prawdopodobnie kondycja jest. Okazało się, że była. I to jaka! Nie wiem czy jechali na soku z gumijagód, ale tempo mieli niesamowite. Starałem się ich trochę gonić, co jednak nie specjalnie mi wychodziło. Do tego robiłem zdjęcia, więc z każdą chwilą jeszcze bardziej zostawałem z tyłu. Chłopaki mieli już zaliczone po kilka poza szlakowych szczytów, a jeden nawet Wielką Koronę Tatr! Wypadałem więc przy nich blado…

Stary Smokowiec

Wyjście na Jaworowy Szczyt rozpoczęliśmy w Starym Smokowcu (990 m n.p.m.), skąd najpierw zielonym szlakiem podeszliśmy na Hrebienok (1285 m n.p.m.). Na ten niewielki wierzchołek dojeżdża kolej szynowa. Jest jednak dość droga, jak na polskie warunki. Wyjazd w górę to 8 euro, w dół 7 euro, a w obie strony 9 euro. Dla mnie za dużo, więc własnymi siłami, goniąc pozostałą trójkę starałem się jak najszybciej dotrzeć na górę. Panowie już na mnie czekali i stwierdzili, że chcieli się rozgrzać, ale teraz będą szli wolniej. Okazało się, że ich wolniej to nadal jest dla mnie za szybko. Niebawem znów zostałem sam na szlaku, a pozostali gnali do przodu.

Z Hrebienoka droga prowadzi znakowaną na czerwono Magistralą Tatrzańską. Ścieżka jest szeroka, wygodna i raczej płaska. Dotarłem nią do rozdroża Nad Rainerovou chatou. Na wprost biegnie czerwony szlak, a w lewo prowadzi znakowana na niebiesko droga przez Dolinę Staroleśną. To właśnie przez dolinę będzie prowadziła dalsza część wędrówki. 

Zbójnicka Chata

Niestety z widokami było… różnie. Chwilami chmury się rozchodziły i pozwalały cieszyć oczy pięknym krajobrazem Doliny Staroleśnej, by po chwili ograniczyć widoczność do kilkudziesięciu metrów. Takie zachowanie chmur miało natomiast również swój plus, bo w chwilach przejaśnień krajobraz robił niesamowite wrażenie.

Na szlaku przez Dolinę Staroleśną jest kilka łańcuchów, ale w zasadzie mogłoby ich nie być. Jaworowy Szczyt, na który będziemy wchodzić znajduje się po prawej stronie ścieżki. Jego potężna ściana robi wrażenie. Na szczęście to nie nią prowadzi normalna droga wejścia. Wcześniej jednak trzeba nadrobić kilka kilometrów, bo szlak skręca w lewo, a potem dość ostro pnie się w górę. Tym sposobem prowadzi turystów do położonej na wysokości 1960 m n.p.m Zbójnickiej Chaty. Nie byłem specjalnie zmęczony, ale okazało się później, że jednak straciłem sporo sił. Według mapy podejście ze Starego Smokowca do Zbójnickiej Chaty to ponad 1000 m w górę, a czas potrzebny na pokonanie trasy to około 3:40h. Goniąc pozostałych pokonałem ten fragment w 2:45h, a oni czekali już na mnie od pół godziny. Liczyłem, że się trochę zmęczyli i będą szli wolniej, ale nic z tego. Dali mi chwilę odsapnąć i znów wystrzelili do przodu.

Niebieski szlak, którym podążaliśmy dotychczas prowadzi na Polski Grzebień, a potem przez Dolinę Białej Wody aż na Łysą Polanę. Wędrówka nim pozwala pieszo przejść do Polski i musi być interesująca, ale tego dnia nasz cel był inny. Pod ściany Jaworowego prowadzi szlak znakowany na żółto. Okrążyliśmy nim dolinę, mijając po prawej stronie Wyżni i Pośredni Harnaski Staw. Potem szlak trawersuje zboczem. Ponoć Jaworowy Szczyt robi największe wrażenie od drugiej strony. Północne ściany opadają do Doliny Jaworowej i wraz ze zboczami Małego Jaworowego Szczytu i Jaworowych Turni tworzą tzw. Jaworowy Mur (jeden z najpotężniejszych tatrzańskich murów skalnych). Może kiedyś będę mógł go zobaczyć, ale nie dzisiaj.

Poza szlakiem

Uwaga! Dalsza część wyjścia prowadzi poza znakowanym szlakiem turystycznym. Ocena trudności drogi w skali taternickiej to od 0+ do 1. Wejście na Jaworowy Szczyt bez przewodnika tą drogą jest więc nielegalne. Co więcej wiąże się ze znacznie większymi trudnościami i ryzykiem, niż przejście najtrudniejszych tatrzańskich szlaków. Pamiętajcie również, że nie jest ekspertem w dziedzinie turystyki poza szlakowej w Tatrach, więc nie traktujcie proszę tego wpisu jak poradnika. Jest to wyłącznie opis mojego niedawnego wyjazdu w Tatry i subiektywne przemyślenia z drogi.

Żółty szlak prowadzi na Czerwoną Ławkę i obchodzi z prawej Siwe Stawy. To nasz punkt orientacyjny. Aby dotrzeć na Jaworowy Szczyt normalną drogą, zaraz przed stawami musieliśmy zejść ze szlaku. Tym sposobem znaleźliśmy się w Siwej Kotlinie. Najpierw mijając stawy ich lewym brzegiem, a potem kierując się do nich plecami, rozpoczęliśmy podejście piargiem w stronę grani. Podejście ogromnie męczące… przynajmniej dla mnie. Do tej pory zastanawiam się czemu. Być może wcześniej tempo było dla mnie tak duże, że wyssało ze mnie całą energię? A może za szybko zdobywałem wysokość? Nie wiem, ale było to dla mnie dziwne. Przecież nie raz już byłem wyżej i nigdy nie czułem się tak kiepsko. Praktycznie co kilka kroków musiałem robić przerwę, żeby uspokoić oddech. Pozostała trójka była już oczywiście daleko z przodu. Ten fragment pokonywała z nami także grupa Słowaków. Chyba się jednak później wycofali, bo nie widziałem ich na szczycie.

Zmiana planów

Pierwotnie prosto z piargu mieliśmy iść na szczyt. Teren był jednak bardzo sypki i niestabilny. Panowie poczekali więc na mnie i jako bardziej doświadczeni, podjęli decyzję, że zmienimy wariant podejścia i skierujemy się najpierw na Jaworową Przełęcz. Przetrawersowaliśmy więc żleb i jego prawą stroną weszliśmy na przełęcz. Teraz jednak do pokonania mieliśmy grań Siwych Czub. Fragment pomiędzy Jaworową Przełęczą, a Jaworowym Szczytem nie jest długi. Dla mnie jednak emocjonujący. Tym bardziej, że idąc granią trudności wzrastają do poziomu 1 w skali taternickiej. Nie chcieliśmy się jeszcze wiązać, ale założyliśmy uprzęże na wypadek gdybyśmy trafili na trudniejszy teren.

Panowie pognali do przodu granią, a ja za nimi. Dopiero w połowie drogi zauważyłem, że po lewej stronie grani znajdują się kopczyki. Później okazało się, że wskazywały drogę, która pozwala terenem 0+ ominąć grań Siwych Czub. Teraz w sumie cieszę się, że początkowo ich nie widziałem. Pewnie zszedłbym z grani i pokonał ją łatwiejszym wariantem. Tymczasem po północnej stronie czekała na mnie niespodzianka…

Widmo Brockhenu

Zobaczyłem je tylko dlatego, że znalazłem się na grani. Z obejścia na 99% bym go nie dostrzegł. Można więc powiedzieć, że była to nagroda za trudniejszą drogę. Widmo Brockhenu to bardzo ciekawe i stosunkowo rzadkie zjawisko. Na tyle rzadkie, że urosły wokół niego legendy. Zjawisko polega na tym, że na chmurze pojawia się nasz cień, a wokół niego tęczowa obwódka zwana glorią. Ponoć osoba która raz zobaczy widmo, umrze w górach. Urok zostanie odczyniony dopiero, gdy po raz trzeci ujrzymy to zjawisko. Wtedy możemy już czuć się w górach bezpiecznie. To oczywiście legenda, która nie ma żadnego potwierdzenia w nauce. Nogi jednak na chwilę mi zadrżały 😉 Teraz dla własnego spokoju, będę polował na następne… Największą szansę aby zobaczyć Widmo Brockhemu mamy jesienią, więc jeśli chcielibyście również ujrzeć je na własne oczy, koniecznie ruszajcie w góry! 🙂

Po przejściu drugiej części grani, już łatwiejszym terenem, panowie ponownie gdzieś mi uciekli. A, że byłem mocno zmęczony, stwierdziłem, że muszę chwilę odpocząć. Usiadłem, wyjąłem termos z herbatą i liczyłem, że nabiorę sił na dalsze podejście. Siły jednak nie nadchodziły i już powoli zaczynałem oswajać się z myślą, że dzisiaj szczytowania nie będzie… Początkowo sądziłem, że czekam na partnerów na drodze zejścia i chciałem już tylko iść w dół. Na moje szczęście okazało się jednak, że zejście jest bardziej z boku. W efekcie i tak musiałem podejść trochę do góry. Wtedy jeden z towarzyszy, który chyba stwierdził, że w końcu warto zobaczyć czy żyje, zszedł kawałek do mnie i powiedział, że w zasadzie to siedzę pod szczytem.

Dopiero wówczas motywacja powróciła. Pomyślałem, że skoro kosztowało mnie to tyle sił, to warto wykrzesać z siebie jeszcze resztki energii i wejść na wierzchołek. Udało się! Najpierw stromym i sypiącym się żlebem, a potem już po solidnych kamieniach, dotarłem na Jaworowy Szczyt. Chyba jeszcze nigdy zdobycie góry nie kosztowało mnie tyle energii. I do tej pory nie wiem czemu… Najważniejsze jednak, że się udało 🙂

Akcja HZS

Przyszła pora na zejście. Na szczęście szło mi się znacznie lżej, niż w górę. Chociaż pokonując żleb moje stopy miały już dość, to jednak z każdym krokiem czułem się lepiej. Na piargu starałem się iść ostrożnie, żeby nie spuszczać kamieni. Teren był bardzo niestabilny, a przede mną szli pozostali. W efekcie po chwili znów zostałem sam, ale wówczas już mi to nie przeszkadzało. Po całym dniu chyba byłem przyzwyczajony do wędrówki w pojedynkę. Szczyt zdobyty, w pamięci piękne widoki, a do tego po raz pierwszy widziałem Widmo Brockhenu. Czego chcieć więcej? Okazało się, że czeka mnie jeszcze jedna „atrakcja”. Tej jednak wolałbym nie oglądać.

W zasadzie to chciałbym, aby nikt nie miał okazji oglądać tego typu sytuacji. Będący w zwisie śmigłowiec HZS (słowacki odpowiednik TOPR/GOPR) podbierał ze szlaku turystkę. Oczywiście doceniam pracę ratowników górskich. Wiem jak jest ważna i, że bez nich byłaby bieda. Chciałbym jednak, aby w górach nigdy nikomu nic się stało. Nagranie z akcji wrzuciłem na Facebooka.

Kofola

Gdy śmigłowiec odleciał, znów zacząłem schodzić. Panowie czekali na mnie na Hrebienioku, ale praktycznie od razu ruszyli w dół. Ja stwierdziłem, że muszę jeszcze sprawić sobie nagrodę i kupić Kofolę 😉 Chwilę później okazało się, że nie był to najlepszy pomysł. Byłem cały mokry, więc siedząc bez ruchu i pijąc zimny napój strasznie się wychłodziłem. W efekcie zacząłem szczękać zębami i dopiero schodząc udało mi się trochę rozgrzać. Do samochodu dotarłem około 16. Pozostało więc zapakowanie plecaka, potem swojego tyłka i powrót do Krakowa 😉 

Czytając zapewne zauważyliście, że dość często byłem zostawiany w tyle. Uważam, że w górach każdy powinien iść swoim tempem, ale to była jednak przesada. Przez 90% dnia byłem sam. Nie mam oczywiście pretensji do chłopaków. Po prostu zupełnie nie zgraliśmy się z kondycją i możliwościami. Tak bywa, gdy jedziesz z ludźmi których zupełnie nie znasz. Ja jednak lubię mieć jakieś towarzystwo w trakcie wędrówki. Od teraz, będę się już więc zawsze starał, aby wśród górskich partnerów była chociaż jedna osoba z podobnymi możliwościami co ja.

Komentarze

Dodaj komentarz